Od kiedy interesuję się wspinaczką, ten niesamowity, prawdopodobnie najbardziej znany na świecie sportowy klif wspinaczkowy, był celem nr1 na mojej liście wyjazdów. Jako, że jedzie się tam dość długo, przez co trzeba wygospodarować sporo czasu, udało się stanąć u podnóża ściany dopiero w tym roku. Nie obyło się bez różnorodnych przygód i przeciwności, ale po kolei ;)
Wyruszyliśmy zwyczajowo 4:30 z Bielska, w tym samym co zawsze kierunku: Bratysława, Graz, Maribor…
…a potem Ljubljana i Osp.
Zdjęcia: Mariusz Połowczuk (OffaMedia.com), Norbert Kubiszyn, Marcin Adkonis oraz Mateusz Gutek
Srogi upał nie przeszkadzał jednak tak bardzo we wspinaniu jak się wydawało, mogliśmy więc skompensować nieco siedzącą pozycję, krótkim rozruchem na różnorodnych drogach lewej lodówki na Mišji Peč :)
Ostrzeżenie:
Wspinaczka i inne pokrewne dyscypliny, należą do sportów z natury niebezpiecznych. Polska Szkoła Alpinizmu (Niepubliczna Placówka Kształcenia Ustawicznego), nie bierze odpowiedzialności za samodzielne stosowanie zawartych treści, ani też za potencjalne błędne zrozumienie części lub całości tekstu, niezgodne z intencją autora.
Osoby preferujące styl OS, nie powinny przyglądać się zbyt dokładnie zdjęciom, a tym bardziej czytać ich opisów!
Na nocleg pod gołym niebem wybraliśmy doskonale nadający się do tego celu parking w Črni Kalu, z którego roztacza się piękny widok na Istrię i Adriatyk. Zanim jednak można było przygotować kolację i oddać się nocnemu odpoczynkowi, trzeba było zaliczyć prysznic. Bezwzględnie ;)
Znając już trochę okoliczne wybrzeże, pojechaliśmy do Muggi – jedynego włoskiego, portowego miasta Istrii. Woda ciepła jak w basenie dla dzieci, a w miejscowości panował specyficzny dla pory roku klimat – boiska do siatkówki plażowej pełne mimo późnej pory, tak samo jak restauracje. Zapach śródziemnomorskich potraw i wakacyjnej beztroski unosił się w powietrzu, a w naszych myślach królował zew wielkiej, francuskiej, wspinaczkowej przygody :)
Les Guérins
Po ponad 18 godzinach podróży, rozłożonej na dwa długie dni, przejechaniu prawie całych Włoch prostymi autostradami i górzystego, malowniczego odcinka zaczynającego się za Turynem, docieramy w końcu do celu podróży. Kemp Les Guérins, to stosunkowo tania i dobra baza wypadowa do wspinania w Céüse. Duża ilość pryszniców, toalet i umywalek zaspokaja potrzeby przyjezdnych z całego świata, ale z niektórych bardziej odosobnionych miejsc posesji, trzeba zaliczyć dłuższy marsz żeby z nich korzystać. Z bardzo przyjemnego miejsca, w którym przyszło nam się „rozbić” wręcz solidne podejście ;)
Dodatkową wadą spokojnej i malowniczej lokalizacji wewnątrz kempu, jest problem z dostępnością prądu. Poza sanitariatami i pomieszczeniem z lodówkami, w których to roi się od kartek z informacją, że można ładować tu tylko telefony, prąd za dodatkową opłatą dostępny jest tylko w jednej z alejek w centralnej części kempingu. Przyrządzanie posiłków (w tym pieczenie chleba) kosztowało nas więc więcej czasu i wysiłku, ale obyło się bez większych modyfikacji strategii żywieniowej ;)
Céüse
Nawet idąc pod skałę „na lekko”, ciężko zmieścić się w godzinie. Większość atrakcyjnych sektorów umożliwia komfortowe wspinanie w słoneczne dni od ok. godziny 16 do zmroku. Wcześniej jest po prostu za gorąco. Nie ma więc potrzeby brania jedzenia i picia na cały dzień, a ekwipunek potrzebny do wygodnego przebywania pod skałą, warto wnosić na górę na dwa razy – wszystko co potrzebne pierwszego dnia od razu, a resztę drugiego. Wodę i ewentualne zapasy żywności donosić tylko w razie potrzeby, dzięki czemu większość dni nie trzeba męczyć się zbytnio na podejściu. Poza linami i wszystkim co potrzebne do wspinania, ciepłymi ciuchami i kurtką od deszczu, zostawialiśmy pod skałą JetBoila, Huela i liofy, dzięki czemu w awaryjnej sytuacji głodu czy chłodu, byliśmy zawsze bardzo dobrze przygotowani. Każda nie wypita butelka wody lądowała zawsze w worze transportowym i czekała pod ścianą na wezwanie spragnionego wspinacza następnego dnia wspinaczki. No może prawie zawsze, bo raz ktoś nierozważnie zniósł dwie butelki na dół ;)
Podchodząc pod skałę nie widać żeby ktokolwiek się wspinał, ale kiedy tylko stanie się u jej podnóża, widać zastępy wspinaczy chowających się w cieniu, odpoczywających po podejściu i szykujących się do wspinania kiedy tylko zrobi się warun.
La Cascade
„Kaskady”, to jeden z nielicznych sektorów, w których da się wspinać rano (oczywiście latem). Nazwa wzięła się od wodospadu opadającego ze szczytu skały w lewej części sektora. W takie upały jednak na próżno go szukać.
Zaczynamy od 5c i 6b, najłatwiejszych propozycji prawej części kaskad, które może i były wymagające technicznie, ale na pewno nadały się doskonale na rozgrzewkę przed czymś nieco trudniejszym.
Podejście pod skałę zajęło nam zdecydowanie za dużo czasu, ze względu na chęć wniesienia wszystkiego na raz. Przez 2-godzinny marsz nie tylko byliśmy mocno zmęczeni (ja dodatkowo obudziłem się rano chory), ale też słońce opierało się już bezlitośnie na naszych drogach. Między 12 a 13 nie było jeszcze bardzo źle, ale już po 13 wiadomo było, że trzeba szybko odhaczać rozgrzebane drogi i uciekać w dalsze sektory ;)
W sektorze Le Cascade, jest jedna z 4ech dróg o ponad 1000 zarejestrowanych przejść na 8a.nu. Jest to oczywiście popularna Ananda za 7a. Oburzone komentarze Brytyjczyków biorących na niej blok i powtarzających „it is the hardest 7a in the world” albo „it is rather 7b”, zwłaszcza w połączeniu z moim rozpaczliwym stanem (delikatnie rzecz ujmując), nie napawały optymizmem, ale podjąłem wyzwanie z godnością :)
Kilka zgięć po pozytywnych chwytach w lekko przewieszonej skale, doprowadza do wyraźnego cruxa – przejścia przez trzy słabsze chwyty do poziomej dziury. Ostatni ruch jest dynamiczny, ale na tyle kontrolowałem swoje ciało, że kluczowy odcinek wydał mi się bardzo łatwy, jak na to czego się spodziewałem.
Chłopaki z Sheffield wspominali coś o drugim cruxie wyżej, a Mario idąc na OS mocno dyszał przez drugą połowę drogi, relacjonując zresztą później, że miał nadzieję, że odpadnie żeby poczuć ulgę ;) Domyślacie się więc, że czując lekkie zbułowanie będąc w reście na samym początku drogi…
…dodatkowo będąc ewidentnie w złej dyspozycji zdrowotnej, chyżości nie było zbyt wiele, ale też nie było powodu żeby się tym przejmować – należało zrobić to co zawsze – skoncentrować się na kolejnych przechwytach :)
Nad restem jest wiele dużych dziur, ale nie wszystkie zaginają się tak jakby się chciało. Trudno może nie jest, ale w tym momencie powoli zaczyna się już rozumieć, że kluczem do przejścia nie będzie wcale pokonanie cruxa jednego, czy rzekomego drugiego…
…a wytrzymanie ciągu…
…mimo tego, że kolejny rest jest stosunkowo blisko :)
Za nim ta sama historia – kolejny nieco bardziej przewieszony odcinek, kilka ruchów po pozytywnych dziurach…
…i kolejny rest. Jako że ściana wyraźnie się kładzie, to jeżeli doszło się tu w ciągu, wiadomo już, że zrobi się wszystko żeby nie spaść :) Drugiego cruxa nie znaleźliśmy ;) God save the Queen!
Ostatecznie było to najłatwiejsze 7a jakie udało nam się tu zrobić, znacznie łatwiejsze od klasyków w Ospie czy Adlitzgraben. Bardzo czytelne, z prawie samymi dużymi i bardzo dobrymi chwytami, na komfortowych stopniach i z przyjemnym ciągiem.
Dzięki radom starego wyjadacza różnych europejskich rejonów – Roberta Wykręta – i oczywiście naszym wpadkom pierwszego dnia, wypracowaliśmy bardzo optymalną taktykę działania, którą przypieczętował męczący marsz w pełnym słońcu z kaskad pod sektor „Demi Lune”. Oczywistym stało się, że 3 czy 4 godziny wspinania dziennie, to w tym rejonie zupełnie wystarczająco – nie ma sensu zaczynać rano i iść za cieniem w odległe sektory :)
Kolejne fotorelacje z wyjazdu do Francji wkrótce :)
zdjęcia: Mariusz Połowczuk OffaMedia.com
(& Norbert Kubiszyn, Marcin Adkonis, Mateusz Gutek)
Mateusz Gutek
dyrektor Polskiej Szkoły Alpinizmu