Zapraszamy do przeczytania relacji z naszej pierwszej wyprawy eksploracyjnej na Górę Klek, znajdującą się we wschodniej części Jahoriny, pasma górskiego na terenach Bośni i Hercegowiny.
Idea
Kilka miesięcy przed samym wyjazdem podszedł do mnie Andrzej Głuszek, który miał okazję wiele podróżować, po mało znanych nam terenach na wschód od granicy Polski. Podczas jednej ze swoich wypraw, znalazł się we wschodniej części Jahoriny, czyli masywu górskiego wchodzącego w skład Gór Dynarskich. Dokładniej tej ich części, która leży na terenach Bośni i Hercegowiny. Zafascynowany opowiedział mi o skale o nazwie Klek. Z relacji Andrzeja wynikało, że ma ona miejscami ok. 80 metrów, nie jest zarośnięta a wapień z jakiego jest zbudowana, wygląda że jest bardzo dobrej jakości. Dodatkowo wydawało się, że jest całkowicie dziewicza a na pewno znajduje się w niesamowitym miejscu.
Andrzej sprytnie próbował zarazić mnie ideą wyjazdu do Bośni i rozpoczęcia przygotowywania Kleka do wspinaczki. Chodziło o wytyczenie dróg, oczyszczenie skały z kruszyzny i wyposażenie jej w stałe punkty tam, gdzie nie da się osadzać własnej asekuracji. Głównym powodem miało być to, że na miejscu są wspinacze którzy nie za bardzo potrafią wykorzystać potencjał jaki mają, dlatego trzeba trochę im w tym pomóc. Poza przystosowaniem Kleka do wspinaczki, mieliśmy spróbować nauczyć ich czegoś o sprzęcie, technice czy ratownictwie…
Mimo tego, że zawsze lubiłem wyjazdy w nieznane, a wizja otwierania nowych dróg wspinaczkowych nie dawała mi spokoju od dłuższego czasu, z początku nie poszedłem do inicjatywy ze zbyt dużym entuzjazmem. Powodem był niezbyt perspektywiczny, jeżeli chodzi o czas i pieniądze, termin wyjazdu. W wakacje zawsze brakuje mi i jednego, i drugiego. Jednak mimo braku większych perspektyw, idea stopniowo zaczęła się zakorzeniać w moim umyśle. Przekazując ją dalej, praktycznie od razu miałem już gotowy zespół doświadczonych i zaufanych ludzi. Niekoniecznie doświadczonych eksploracyjnie, ale wspinaczkowo i w zakresie prac na wysokości jak najbardziej. Myśl o eksploracji dziewiczych terenów oraz wielka niewiadoma, a tym bardziej związana z tym przygoda zadecydowały za nas. Dodatkowo fakt, że można jeszcze przy tym zrobić dla kogoś coś dobrego… Nie trzeba było nic więcej żeby nas przekonać. Dzięki temu, nawet podświadomie planowaliśmy wszystko tak, żeby się udało.
W stosunkowo niedaleko położonym od Kleka mieście o nazwie Goražde, od kilku lat mieszka Michał Szameto z Koszalina. Pracuje w międzynarodowej misji humanitarnej, działającej na terenie Goražde i okolic. Jak się później okazało to on był inicjatorem całej akcji, ale o tym później…
Przygotowania do wyjazdu
Jak to często bywa, pracy i różnych innych zajęć było tyle, że te kilka miesięcy do wyjazdu minęło jak tydzień. Kilka dni przed wyruszeniem w podróż, poza paroma pomysłami nie mieliśmy zupełnie nic. Wiedzieliśmy tylko tyle, że zaczynamy na początku lipca, bo przed 13-stym musimy być z powrotem w Polsce. Oczywiście nie z powodu żadnych przesądów ;) Jednym z trudniejszych tematów, który podnosił nam poziom stresu, był sprzęt a konkretnie ringi i klej. O ile z ringami nie było problemu, bo dzięki pomocy Tadka Widomskiego z Myślenickiej firmy BZ, mieliśmy pewne zarówno ringi jak i stanowiska w dobrych cenach, o tyle z klejem było dużo gorzej. Najpewniejszy klej do obijania skał, czyli Hilti HY 150 lub HY 150 max jest bardzo drogi i mieliśmy na początku duży problem ze znalezieniem czegokolwiek w sensownej cenie. Ograniczał nas mocno czas, którego nikt jak na złość przed wyjazdem nie miał. Klej miał znaleźć kto inny, ale w ostatniej chwili okazało się, że będę musiał zatroszczyć się o ten temat ja. Na szczęście Hilti wycofywało ten konkretny model kleju zastępując go nowszym, dzięki czemu na popularnych serwisach internetowych dało się go znaleźć w dobrych cenach. Powodem był zbliżający się termin ważności. Był czwartek wieczór, a wyjazd był zaplanowany na noc z poniedziałku na wtorek. Nie było więc innej możliwości zdobycia kleju, jak tylko kupić go przez internet i liczyć na to, że do poniedziałku dotrze do Bielska. Z tym wiąże się pierwsza przygoda. Wysłałem maila do jednego ze sprzedawców, który miał w ofercie kleje z odpowiednią datą ważności i w bardzo dobrej cenie. Nie było podanego numeru telefonu, dlatego kiedy po jakimś czasie nie otrzymałem odpowiedzi, zadzwoniłem do innego. Udało się zamówić kleje, ale z pewną dozą niepewności, bo sprzedawca kręcił coś odnośnie daty ich ważności. Po dobitnym przedstawieniu mojego stanowiska, że data ważności musi być ok, mogłem tylko mieć nadzieję, że pan z którym rozmawiałem wywiąże się z zadania. Zaraz po zakończeniu rozmowy, przyszedł SMS z prośbą o przesłanie danych do wysyłki. Trochę mnie to zdziwiło, bo dane podyktowałem przez telefon. Nie miałem jednak czasu się nad tym zastanawiać, bo na głowie miałem jeszcze parę większych tematów do załatwienia na uczelni. Na szczęście o wszystko inne związane ze sprzętem oraz logistykę dojazdu dbał Kuba Gardaś, jeden z uczestników wyprawy.
Bardzo szybko i niespodziewanie nadszedł poniedziałek. Nic jeszcze nie miałem spakowane, bo nie było kiedy. Pojechałem rano na uczelnię do Katowic, potem na uczelnię do Krakowa. Wracając do Bielska pojechałem jeszcze do Myślenic do Tadka Widomskiego po pistolet do kleju, sprzęt do czyszczenia otworów, maszynkę do testowania wytrzymałości kotew oraz parę praktyczny rad.
Pod koniec dnia pozostał tylko stres związany z klejami, bo jeżeli chodzi o pakowanie się to żaden problem. Kleje przyszły pod wieczór, ale po pierwsze kurier nie chciał pozwolić na otwarcie przesyłki w celu sprawdzenia terminu ważności, a po drugie kosztowała ona dwa razy więcej niż powinna. Trzeba było wiec pojechać na pocztę, żeby wszystko wyjaśnić. Była godzina 19, a ja byłem już trochę zmęczony. Nic więc dziwnego, że ostatnią rzeczą na jaką miałem ochotę, to kłócenie się z panią na poczcie o otwarcie paczki. Nie pomagały nawet tłumaczenia, że od tego zależeć będzie ludzkie życie – nie chcieli pozwolić i koniec. Dalej nie było też za bardzo wiadomo, dlaczego przesyłka kosztuje tak dużo. Dopytując o jej szczegóły i rozmawiając w międzyczasie ze sprzedawcą, który tą przesyłkę nadał, nagle doznałem olśnienia. Okazało się, że nie była to jedna przesyłka podzielona na dwie mniejsze, ale dwie osobne od dwóch rożnych osób. Jedną z nich była paczka nadana od sprzedawcy, który odpisał mi na maila smsem, co na początku zupełnie nie przyszło mi do głowy. Wziąłem więc tą paczkę, odnośnie której wiedziałem że zawiera kleje z nieprzekroczonym terminem ważności i pojechałem do domu się pakować. Kamień spadł mi z serca. Oczywiście druga paczka została od razu odesłana nadawcy, a na jego koncie pojawiły się koszty przesyłki wraz z niewielką rekompensatą :)
Dream Team
Do Bośni pojechaliśmy we czwórkę. Po opuszczeniu granic naszego pięknego kraju, większość tego co trzeba było zrobić, robiliśmy wszyscy. Były jednak pewne zadania, które leżały na barkach jednej osoby bardziej niż na pozostałych. Jedyną kobietą w zespole była Ula Pięta. Ratowała nas niejednokrotnie przed hipoglikemią, kiedy skoncentrowani na działaniu, walcząc z czasem i pogodą zapominaliśmy o jedzeniu ;) Kiedy w danym momencie nie było co robić, zabierała się za otwieranie boulderów – i to bez crash pada ;) Chłopak Uli, Michał Bartelmus, jako instruktor z dużym wspinaczkowym doświadczeniem, wyszukiwał trudniejszych linii i pomagał Uli w otwieraniu boulderów ;) Jak już wspomniałem wcześniej, Kuba Gardaś zadbał o większość sprzętu do pracy. Dodatkowo dzięki niemu, podczas całej naszej wyprawy, trafiliśmy samochodem we wszystkie miejsca bez błądzenia. No i w końcu czwarty pasażer Fiata Stilo Kombi – ja, czyli Mateusz Gutek, kierownik wyprawy. Ze wszystkich moich działań, najważniejsze dla powodzenia naszej misji było budzenie pozostałych :) Na miejscu dołączył do nas Michał Szameto. Poza tym, że był naszym łącznikiem bez którego zupełnie nic byśmy w Bośni nie załatwili, pomagał w wykonaniu całej roboty w górach. Jedną z jego większych zasług, było poświęcenie na cele wyprawy amerykańskiego masła orzechowego o nazwie Skippy :) Niewiele przed naszym powrotem do Polski, w schronisku w którym spaliśmy zjawił się również Andrzej Głuszek z ekipą harcerzy z Krakowa, ale o tym i pomocy której nam udzielili będzie trochę później.
Jest godzina 3-cia, w nocy z poniedziałku na wtorek, prawie wszystko co trzeba było załatwić czy zabrać jest załatwione lub zabrane. Czekamy z Michałem i Ulą na Kubę, który ma po nas podjechać i spróbować pomieścić cały bagaż i sprzęt. Patrząc na to, co leżało wtedy na podjeździe, byłem pewien że bez trumny na dachu na pewno się nie zmieścimy. Kiedy Kuba podjechał po nas i zobaczyłem co ma w bagażniku, byłem pewien, że nie zmieścimy się nawet z trumną na dachu. Nie wiem jak to się stało, ale po chwili byliśmy wszyscy wraz z całym bagażem w samochodzie, a trumna została w garażu.
Osp
Po spędzeniu sporej części nocy oraz kolejnego dnia w samochodzie, dotarliśmy w końcu do Ospu. Osp to jeden z najbardziej znanych, sportowych rejonów wspinaczkowych na świecie. Długie i bardzo ładne drogi wspinaczkowe, bardzo dobrej jakości wapień, różnorodne formacje oraz bliskość Morza Adriatyckiego to tylko niektóre atuty, które przyczyniły się do tego, że jest to jeden z rejonów o których najczęściej myślimy (w sensie ja i Michał, z którym się zazwyczaj wspinam ;). Jak mieliśmy już wszystko gotowe na wyjazd do Ospu w marcu, zima zawitała tam zupełnie niespodziewanie. Kiedy miesiąc później zostały dwa dni do wyjazdu, miałem wypadek samochodowy a Michał zachorował. Nie jest więc dziwne, że kiedy okazało się, że jadąc do Bośni przez Osp nadrobilibyśmy tylko 400-500 km, nie zastanawialiśmy się co będziemy robić po drodze ;)
Mišja Peč
Jadąc autostradą, z daleka było już widać ogromny mur skalny, daleko w dole, wkomponowany we wzgórze niczym grota. Temperatura na zewnątrz dochodziła do 35° C. Nic więc dziwnego, że mała wioska odwiedzana głównie przez wspinaczy, była mocno opustoszała. Po wielu próbach dogadania się po angielsku z różnymi mieszkańcami Ospu, w końcu udało nam się kwatery. Z taką ilością sprzętu w samochodzie, kemping nie wydawał się być najlepszym rozwiązaniem, a tym bardziej klasyczne spanie na dziko. Przy okazji warto wspomnieć, że tamtejsi miejscowi niestety skutecznie zabijają tą jedną z ważniejszych kwestii wspinaczkowego stylu życia.
Zaraz po zakwaterowaniu się, nieco zmęczeni podróżą ruszyliśmy pod Mišję Peč. Misja to wizytówka Ospu, a zarazem jeden z najlepszych sektorów wspinaczkowych w Europie. Chcąc dojść pod skały, wchodzi się w gęsty las zasłaniający niebo w taki sposób, że można się poczuć jak w dżungli. Mimo tego, że dochodzimy pod Misję w miejscu gdzie biegną najkrótsze drogi w sektorze, rodzaj skały i bogata szata naciekowa robią na nas ogromne wrażenie, a szczególnie na tych którzy są tu pierwszy raz. Po spacerze wzdłuż całego sektora, wybieramy na początek kilka łatwych dróg, żeby zaadoptować się do specyficznego rodzaju wspinaczki. Jako, że Misja nie słynie z łatwych dróg, a tym bardziej łatwych wycen, stopień wyślizgania łatwiejszych propozycji i odczucia związane z ich rzeczywistymi trudnościami, mogą zaskoczyć niejednego. Fakt, że jesteśmy w całym sektorze zupełnie sami, tworzy unikalną atmosferę. W Ospie wspina się bardzo dużo ludzi, ale raczej między lutym a majem i między wrześniem a listopadem. Przez trzy dni wspinaczki w Ospie, spotkaliśmy tylko 3 zespoły.
Na koniec pierwszego dnia, wchodzimy jeszcze po jednej drodze ścigając się z zachodzącym słońcem, po czym z ambitnym planem wyspania się, wracamy na kwatery. Niestety plan ten nie został wprowadzony w życie aż do powrotu do Polski – tyle się działo.
Następnego dnia spróbowaliśmy najpopularniejszego 7a w rejonie, czyli Rodeo. Do restowej półki, od której wzięła się nazwa drogi, nie ma żadnych trudności – jedynie bardzo przyjemne, łatwe wspinanie. Od połowy, już do końca biegnie przewieszoną tufą (żebrem, kaloryferem), co umożliwia klinowanie kolan i restowanie wykorzystując technikę rozporu. Mimo tego, że skała jest aż czarna od gumy butów wspinaczkowych, tarcie w dalszym ciągu jest całkiem dobre. Wspinaczy przyzwyczajonych do jurajskiego wspinania, nie zaskoczy raczej na tutejszych drogach trudne miejsce, bardziej „ciąg”. Z tego też powodu słyszy się czasami, że drogi o trudnościach 6c+ i 7c+, ktoś odczuł jako tak samo trudne ;) Krótsze drogi, o bardziej boulderowym charakterze, znajdują się z lewej i prawej, krańcowej części sektora.
W poszukiwaniu plaży
Osp znajduje się 6 km od Triestru, który z kolei leży nad samym morzem. Perspektywa chill out’u na nasłonecznionej plaży, wydaje się być idealnym rozwiązaniem na przetrwanie największego upału w środku dnia. Nie jest to jednak tak łatwe jak się wydaje. Nie wiedząc gdzie się udać, można przejechać całe mnóstwo kilometrów, czy to wzdłuż słoweńskiego, czy to włoskiego wybrzeża w poszukiwaniu tego co w naszym rozumieniu jest plażą. Pas kamieni o szerokości 2 metrów, ograniczony z jednej strony asfaltową, główną drogą a z drugiej strony morzem i widokiem na industrialną część portu, zdecydowanie nią nie jest. W końcu, z pomocą informacji turystycznej, znaleźliśmy jedną z dwóch polecanych nam plaż. Prowadziła do niej ciekawa ścieżka wzdłuż gaju oliwnego. Po dotarciu nad morze, widać było przede wszystkim basen należący do jednego z ośrodków wypoczynkowych, bo plaża praktycznie nie istniała. Ale w porównaniu do tego co widzieliśmy wcześniej…. Dno nie za bardzo przypominało to, do czego byłem przyzwyczajony przebywając wielokrotnie nad Morzem Śródziemnym, a plaża była jeszcze węższa niż wspomniane wcześniej pasy kamieni wzdłuż drogi. Po tak długich poszukiwaniach, postanowiliśmy nie być mimo wszystko wybredni i delektowaliśmy się możliwością ochłody, która zmyła z nas trudy tego i poprzedniego dnia :)
Coraz bliżej granicy
Trzeci, ostatni dzień w Słowenii spędziliśmy oczywiście wspinając się na Misji. Już na rozgrzewce czuć było, że trzy dni wspinania po rząd w takim upale nie służy robieniu życiowych wyników ;) Po ostatnich desperackich próbach, z których część zakończyła się sukcesem, wróciliśmy na kwaterę żeby się spakować.
W Bośni, umówiliśmy się z Michałem ok. 15 następnego dnia (czyli w piątek). Nie mieliśmy więc powodu żeby się śpieszyć. We wspomnianej wcześniej informacji turystycznej mówili coś o piaszczystej plaży w Portorož. Nie omieszkaliśmy więc sprawdzić, czy może w końcu tam znajdziemy plażę jakiej szukamy. Jedno można już w tym miejscu stwierdzić na pewno – albo my nie mamy szczęścia do plaż, albo ci, co mieszkają w tej okolicy ;) Plażę stanowiła trawa, a między nią i morzem rozciągał się pas betonu. W jednym miejscu zamiast trawy leżał przywieziony piasek i to była ta piaszczysta plaża, którą nam polecano. Poczułem się jakbym się wspinał po sztucznych chwytach przykręconych do skały ;) Całą sytuację ratowały wypasione pomosty i charakterystyczny gość rodem z Jamajki, który sprzedawał bransoletki po 10 euro i zagadywał kogo się dało. W międzyczasie popijał piwo z kufla, który co jakiś czas wylewał zapominając że postawił go na murku koło siebie. Wtedy zostawiał cały interes i szedł po kolejne, które znowu wylewał. Dodatkowo sposób, w jaki rozmawiał z ludźmi będąc pod wpływem naturalnych bogactw swojego kraju, dostarczał nam wiele radości ;) Po oddaniu serii skoków z pomostu, nasza sielanka musiała dobiec końca i ruszyliśmy w stronę samochodu, a potem niechybnie w stronę granicy…
Bośnia i Hercegowina – oczekiwania i ich weryfikacja rzeczywistością
Bośnia i Hercegowina to państwo federacyjne w południowo-wschodniej Europie, na Półwyspie Bałkańskim, powstałe po rozpadzie Jugosławii. Graniczy od północy i południowego zachodu z Chorwacją, a z Serbią i Czarnogórą od wschodu. Składa się z dwóch jednostek administracyjnych: Federacji Bośni i Hercegowiny oraz Republiki Serbskiej. Żyje tu prawie 3,8 mln ludzi, z czego ok. 15% to Chorwaci (katolicy), 36% Serbowie (prawosławni) a 45% to Boszniacy (muzułmanie).
Blisko 90% terenów Bośni znajduje się ponad 200m n.p.m. Bośnia posiada również dostęp do Morza Adriatyckiego – na odcinku 17 km.
Na samym początku, kiedy Andrzej zachęcał mnie do zaangażowania się w całe przedsięwzięcie, kreował w mojej wyobraźni Bośnię jako wyniszczony wojną, ale w miarę bezpieczny i piękny kraj. Wspominał coś o polach minowych, ale robił to tak subtelnie, że nie zakorzeniło się to jakoś specjalnie w mojej świadomości, a przynajmniej nie budziło żadnego lęku.
Jeszcze w Polsce rozmawiałem przez telefon raz czy dwa z Michałem Szameto. Podczas naszej rozmowy dowiedziałem się nieco więcej o miejscu, w które się wybieramy. Ta część Bośni jest muzułmańska, a chrześcijanie nie kojarzą im się tam zbyt dobrze, bo w imię Ojca i Syna kiedyś podrzynali muzułmanom gardła i zrzucali ich z mostu do rzeki. Dowiedziałem się też, że może być problem na granicy i że lepiej nie przewozić wieprzowiny ani serów. Jeżeli chodzi o wieprzowinę to wiadomo dlaczego, a sery czasem konfiskują podobno z zazdrości, bo sami mają je dużo gorszej jakości. Zniechęcał mnie również do zjeżdżania z głównych dróg, co w większości przypadków wiązałoby się z koniecznością podróżowania drogami bez asfaltu, czy też było w mniejszym lub większym stopniu ryzykowne. Nie powiedział do końca dlaczego, a ja poczułem sie trochę mniej pewnie.
Nikt z nas nie myślał w Ospie o żadnych zagrożeniach. Myśli koncentrowały się raczej na wspinaczce. Obawy wróciły kiedy dojechaliśmy w czwartek w nocy na granicę Chorwacji z Bośnią. Wszystko jeszcze wyglądało dość ładnie, bo na razie patrzyliśmy na granicę po stronie chorwackiej. Mnogość kamer, duże i mocno oświetlone przestrzenie, a przede wszystkim selekcja na granicy budziły już jednak pewien niepokój. Dodatkowo w jednej, wyhaczonej przez panią celnik nowej Audi A4, siedziała zamaskowana od stop do głów kobieta, której było tylko widać fragment twarzy – zupełnie jak na filmach. Wiedziałem już wtedy, że jedziemy w inny świat niż znaliśmy dotychczas i zacząłem się zastanawiać czy na pewno dobrze robimy ;) Przejechaliśmy przez granicę bez problemu, ale wszechobecne światła zamieniły się w mrok a przed naszymi oczami wyłonił się wielki, ciemny stalowy most i tuż za nim diametralnie inne przejście graniczne. Mocno obskurne, i charakterystycznie zaniedbane. Parę pytań celnika, mała wpadka z przedwczesnym odjazdem sprzed okienka bez paszportów i już jesteśmy w Bośni.
Moje wyobrażenia nie bardzo się sprawdziły – było jeszcze gorzej. Wszystko wyglądało na dzikie i opuszczone. Słowackie, austriackie, słoweńskie i chorwackie autostrady były do siebie dość podobne – ładne i oświetlone „miejsca odpoczynku podróżnych”, ławeczki, kosze na śmieci, toalety oraz dużo zieleni i samochodów. W Bośni na autostradach było pusto, wszystko pisane cyrylicą albo czasem cyrylicą i po „naszemu”, a „miejscami odpoczynku podróżnych” były wielkie asfaltowe place, bez oświetlenia i w sumie tak naprawdę bez niczego poza dwoma toy-toy’ami.
Po jakimś czasie natknęliśmy się na policję, która oczywiście nas zatrzymała. Kiedy zorientowali się że ciężko będzie się z nami dogadać, machnęli ręką i pojechaliśmy dalej. Zdarzyło nam się dwa razy zjechać z „normalnej” drogi, będąc nawigowani przez Krzysztofa Hołowczyca ;) Efektem była jazda serpentynami charakterystycznymi dla górskich przełęczy. U nas wjeżdża się na serpentyny i po niedługim czasie wraca z powrotem do „cywilizacji”. Tam, kiedy po dwóch godzinach byliśmy dalej na ciemnej, górskiej drodze a tym bardziej kiedy asfalt zamienił się w szuter, nie bardzo było wiadomo czy Krzysiu nie wyprowadził nas czasem w maliny. Na szczęście wszystko było jak ma być, a dzięki takim a nie innym drogom, po wschodzie słońca podziwiać mogliśmy piękne widoki.
Pierwsze większe miasto, przez które przejechaliśmy w sumie już prawie pod sam koniec naszej podróży, to Sarajewo. Obrzeża wyglądały bardzo niepozornie, tak jakby przejeżdżało się w Polsce przez bardzo małe miejscowości. Dopiero po kilku kilometrach wyłoniły się ogromne, betonowe pozostałości po obiektach sportowych wybudowanych na igrzyska olimpijskie w 1984 roku. To, co się rzuca na pierwszy rzut oka w Sarajewie, to jego piękne położenie. Widać też bardzo duże kontrasty. Nowe, piękne budynki znajdują się obok starych, zniszczonych lub ostrzelanych podczas wojny. Nowe samochody przejeżdżają obok bardzo starych, prawie że zabytków motoryzacji. Bardzo dużo golfów 1 i 2 generacji, najstarszych passatów czy transporterów, a także starych tramwajów. Dodatkowo widać, że bez walki nie da się włączyć do ruchu a piesi muszą pamiętać, że silniejszy wygrywa i nie mają co liczyć na to, że ktoś zwolni żeby mogli spokojnie przejść przez ulicę.
Goražde
Goražde to właśnie cel naszej 1500-kilometrowej podróży. Tutaj mieszka i działa Michał Szameto. Jest to niewielkie miasteczko w południowo wschodniej części Bośni. Na mapce ukazującej zakres terytorialny dwóch jednostek administracyjnych, z których składa się Bośnia, zobaczyć można że Goražde otoczone jest praktycznie z każdej strony Republiką Serbską. Miało to niemałe w trakcie toczącej się w latach 1992-1995 wojny domowej, która była najbardziej krwawym konfliktem w Europie od zakończenia drugiej wojny światowej.
Zjeżdżając serpentynami, po długiej górskiej przeprawie, zobaczyliśmy Goražde z daleka i dość wysoka. Wyglądało niesamowicie. Setki małych, ładnych jasnych domków, przedzielonych turkusową rzeką. Byłem tak zachwycony, że poprosiłem Kubę żeby się zatrzymał. Nie mogłem się napatrzeć. Kiedy jednak wjechaliśmy do miasta, wszystko wyglądało nieco inaczej. Jasne domki z bliska były szare, a większość z nich miała dziury po kulach.
Mieliśmy trochę czasu, więc ruszyliśmy poszukać czegokolwiek ;) Był upał, więc jak tylko na jakiejś tablicy zobaczyliśmy zdjęcie kąpieliska, zaraz udaliśmy się w jego poszukiwaniu. Rzeka, z bliska dalej miała piękny kolor, ale niestety było w niej dużo śmieci. Poszukując kąpieliska zobaczyliśmy ciekawą kładkę umocowaną od spodu do mostu, która jak nam później powiedział nasz bośniacki łącznik, służyła podczas wojny do przekraczania rzeki. Chodziło o to, żeby być niewidocznym dla snajperów, którzy kiedy tylko nie było mgły zdejmowali kogo się dało – także kobiety i dzieci, za co byli dodatkowo nagradzani.
Z Michałem mieliśmy się spotkać ok. 15, ale na szczęście przyjechał wcześniej do Goražde i się nami zaopiekował :) Przy obiedzie, na który nas zaprosił, smakując miejscowe specjały mieliśmy możliwość omówić plan działania. Poza Klekiem, który był głównym obiektem naszej eksploracji, Michał chciał mieć blisko miasta przygotowaną do wspinaczki jedną z mniejszych skałek. Zanim weźmie kogoś w góry na Kleka, potrzebował mieć miejsce na którym mógłby udzielić mu podstawowego przeszkolenia. Usłyszeliśmy też wiele bardzo ciekawych informacji na temat jego misji. Poza akcjami rozdawania żywności, odzieży i wieloma innymi aspektami działalności humanitarnej, dla Michała bardzo ważna jest miejscowa młodzież. Poświęca jej swój czas, organizując różne zajęcia i wyjazdy. Odniosłem wrażenie, że to właśnie był główny powód naszej wizyty w Bośni – pomóc zrealizować marzenie Michała, dotyczące wykorzystania wspinaczki do wyższych celów, tu w Goražde. Myślę, że dla nas to dużo lepszy powód, niż sama wspinaczka czy otwarcie trudnej drogi.
Przy okazji mogliśmy też poznać bardzo specyficzną kulturę ludzi mieszkających w Goražde. Odnieśliśmy wrażenie, że wszyscy się tu znają. Michał co chwile zatrzymywał samochód, witał się z kimś znajomym i wdawał w dłuższy dialog. Wiele innych samochodów robiło to samo blokując ruch, ale nikt nie trąbił. Po raz kolejny potwierdziło się to, że zmiany kulturowe zachodzą zgodnie z kierunkiem zachód-wschód. To, jakie mieliśmy jakiś czas temu normy moralne czy myślenie na temat ekologii, widoczne jest u nich teraz. Byliśmy zaszokowani powszechnymi praktykami wyrzucania śmieci do lasu czy rzeki. Poza tym ludzie w tamtym rejonie są bardzo mili i gościnni. Otwartość i sympatię widać na każdym kroku.
Widać też tu dodatkowo bardzo dużo ciekawych różnic kulturowych. Kiedy pomaga się kobiecie stawia się ją w złym świetle, bo to że trzeba jej w czymś pomóc, znaczy że sobie z tym nie radzi. Mają też dużo innych specyficznych zwyczajów, które mogą być dla nas dziwne lub nieraz śmieszne. Koniec końców bardzo fajni z nich ludzie. Trzeba tylko uważać żeby ich nie urazić, bo kiedy odmawiamy czegoś co nam proponują, mogą myśleć że zrobili coś źle i przejmują się tym, bo chcą ugościć nas jak najlepiej.
Drina
Zaraz po obiedzie rozpakowaliśmy się u Michała i pojechaliśmy na wizję lokalną. Drina to ta turkusowa rzeka płynąca wzdłuż całego miasta. Niedaleko za Goražde, właśnie nad Driną, znajdują się skały, na których otworzyliśmy kilka łatwych dróg na początek. Zależało nam na tym, żeby skała była jak najlepszej jakości a drogi stosunkowo długie i łatwe, żeby były najbardziej atrakcyjne jak się da. W tym celu uderzyliśmy z własną asekuracją w jedną ze ścian, żeby zawiesić liny i móc ją przygotować do wspinaczki. Z dołu wyglądało, że będzie bardzo łatwo, ale niestety tak nie było. Brak chwytów i stopni, krucha skała, a co gorsza brak prawie jakichkolwiek możliwości asekuracji, lekko ostudziły nasz zapał. Udało mi się z duszą na ramieniu dotrzeć do końca drogi, ale ze zmienionym mocno kolorem skóry i sporym ubytkiem masy. Upał i stres spowodowały znaczną utratę wody, a wygrzebywana ze skały ziemia w celu znalezienia jakiegokolwiek chwytu, przyklejała się do pokrytej potem powierzchni ciała. Kiedy ściągnąłem do siebie Michała B., wyglądał tak samo jak ja a dodatkowo znalazł po drodze jeszcze gniazdo os. Poza tym, że słyszałem jego niezadowolenie kiedy po drodze został przez jedną z nich użądlony, dobrze widziałem po jego twarzy, że nie tylko wygląda tak jak ja, ale również czuje to samo ;) Zjechaliśmy na dół i nie zważając na stopień zanieczyszczenia rzeki, niezwłocznie się zwodowaliśmy.
Kiedy wchodziliśmy w ścianę, Kuba i Michał S. ruszyli do miasta na chwilę po coś do picia. Zeszły im na to z 2-3 godziny, bo po drodze Michał spotkał wielu znajomych ;) My tymczasem wysuszeni na wiór, zaczęliśmy się przenosić pod inną, niższą skałę, którą na szczęście udało się obić bez większych przygód. Między 16-stą a 20-stą udało nam się wkleić 3 stanowiska do wędki i całkowicie ubezpieczyć jedną dodatkową drogę, którą później nazwałem Symeon i wyceniłem wstępnie . Wieczorem przygotowaliśmy co się dało na następny dzień, w którym to mieliśmy się przenieść w góry…
Schronisko na Rudej Glavie
Do samego wyjazdu w stronę Kleka, nie wiedzieliśmy czy będziemy sobie sami tam przyrządzać jedzenie, czy po pracy będziemy mieć przyjemność przyjścia na „gotowe” :) Nie do końca wiadomo było też, jak daleko jest na skałę na której mamy działać. Wiedzieliśmy tylko, że schronisko ufundowali Niemcy i że nie ma tam ciepłej wody. Prąd jest włączany tylko okazjonalnie, codziennie mają być burze, a dotarcie do schroniska ma nam zająć ok. 2 godzin. Po kilku telefonach Michała S., okazało się że pojedzie z nami Szefika, która raczyć będzie nas swoją kuchnią, i że ostatni odcinek do schroniska trzeba będzie pokonać na dwa razy, bo jeden z samochodów którymi tam pojedziemy nie da rady wjechać na sama górę.
Tak więc kiedy asfalt się skończył, Kuba, Michał S., Szefika oraz sprzęt pojechali na górę, a ja, Michał i Ula poszliśmy tak ja nam polecono – cały czas prosto :) Przez pierwszą godzinę nie było problemu, rzeczywiście nie było za dużo możliwości żeby się pogubić. W dalszym ciągu było gorąco, a na drodze obserwowaliśmy różne rozjechane owady i pajęczaki. Minęliśmy kilka skorpionów i bardzo dziwnych gąsienic. Teren dookoła był bardzo wysuszony i wyglądał mocno postapokaliptycznie. Co jakiś czas mijaliśmy małe wioski, gdzie wydawałoby się że droga zaraz się skończy i nie możliwe żeby gdziekolwiek prowadziła dalej. Co jakiś czas spotykaliśmy też źródełka, na których znajdowały się rożne tajemnicze znaki i napisy. Okazało się później, że muzułmanie budują je ku czci swoich rodziców, zyskując rzekomo coś dzięki temu w niebie. Szliśmy tak dalej. W jednej z wiosek uchował się nawet Fiat 126p.
W pewnym momencie droga stała się mniej oczywista, a idąc dalej wąskim szutrem dotarliśmy do dużej tablicy, która informowała o rozjazdach w trzech rożnych kierunkach do kilku różnych miejscowości. W tym momencie poddaliśmy się i zaczekaliśmy aż ktoś po nas przyjedzie. Po jakimś czasie Kuba z Michałem zjawili się w sama porę, bo właśnie zaczynało padać. Jechaliśmy pod górę jeszcze długo, mijając kolejne wioski. W międzyczasie pojawiły się po bokach skały, a przed nami ogromny byk na środku drogi. Michał S. podpowiedział żeby jechać powoli w jego kierunku to się przesunie. Rzeczywiście tak było. Mijając go, z bardzo bliska wydawał się jeszcze większy, a gdyby się w tym momencie obrócił, zepchnąłby nas chyba z drogi. W końcu, po długim slalomie między krętym korytem powstałej w wyniku opadów rzeki, naszym oczom ukazało się schronisko, a obok niego szczyt Ruda Glava. Zostawiliśmy rzeczy w ciasnym, ale ładnym pokoju i czekając aż przestanie padać planowaliśmy jaki sprzęt wziąć już dzisiaj pod ścianę, żeby jutro nie trzeba było chodzić pod Kleka dwa razy.
Klek
Ze schroniska nie było widać samego Kleka, a też do końca nie wiedzieliśmy jak tam najlepiej iść. Od czasu kiedy Michał S. był tu ostatni raz, trochę się pozmieniało i szlak prowadzi teraz trochę inaczej. Idziemy chwilę przez las, potem trawiastymi, pięknymi wzgórzami. Po dość sporym podejściu pod górę, w końcu zobaczyliśmy „naszą” skałę w pełnej okazałości. Wyglądała naprawdę nieźle. Dzielił nas od niej jeszcze kawałek lasu, wzdłuż którego przebiegała linia okopów. Za linią okopów z kolei zaczynało się pole minowe, nikt jednak nie wiedział w jakiej odległości. Podobno niekoniecznie blisko, ale koło jednej z tabliczek z narysowana trupią czaszką zauważyliśmy wymowną wyrwę w ziemi.
Nie jest źle – szybkim marszem pod skałę jest około 1 h. Obejrzeliśmy Kleka z każdej strony. Potencjał jest wielki. W najwyższym miejscu wygląda na 80 metrów, a tam gdzie wydaje się być najłatwiej, czyli tam gdzie chcieliśmy zacząć, ok. 30. Na szczyt można wejść łatwą, ale mocno eksponowaną drogą. Z góry rozciąga się piękny widok, a tereny pod szczytem pokryte są spaloną trawą, która przypomina o ostatnich suszach w tym rejonie. Większość terenu pod samą skałą usłana jest głazami o różnej wielkości. Większa część Kleka leży na zboczu opadającym w prawo i po tej też stronie skała jest najwyższa. Na wysokości grzbietu, wzdłuż którego biegnie linia okopów i równocześnie ścieżka pod Kleka, znajduje się miejsce, które upatrzyliśmy sobie na początek prac. Po lewej stornie grzbietu skała jest niższa, ale wygląda dość dobrze. W tamtej części jest też perspektywiczna grota. Istnieje zagrożenie, że tamten teren jest zaminowany, dlatego na razie się tam nie zapuszczamy, mimo dużej ciekawości i głodu przewieszeń ;) Całe wzgórze znajduje się na wysokości mniej więcej 1600 m n.p.m.
Wieszamy worki ze sprzętem na drzewie i wracamy z powrotem. Mimo tego, że nie padał już tego dnia deszcz, przedzieranie się przez wilgotny las powoduje, że i tak jesteśmy cali mokrzy.
Agregat
Następnego dnia, czyli 3-ciego z kolei w Bośni a 6-stego od naszego wyjazdu z Polski zapakowaliśmy cały potrzebny sprzęt, poza tym który wnieśliśmy poprzedniego dnia. No i tu zrodziła się pierwsza duża trudność do pokonania. Ponieważ nie udało się załatwić wiertarek akumulatorowych, trzeba było zanieść pod skałę agregat. Samochód terenowy, którym zazwyczaj dysponowało schronisko, woził coś w tym czasie w innej części gór, dlatego trzeba było wymyśleć jak przetransportować agregat dysponując jedynie własnymi mięśniami. Szybko okazało się, że nie ma jednak takiej możliwości. Na szczęście poza mięśniami, niektórzy z nas mają również łeb na karku i szybko wpadliśmy na rozwiązanie, które nie tyle było dobre, co w tej sytuacji jedyne ;) Dowiązaliśmy agregat do dwóch brzózek i jak Arkę Przymierza targaliśmy na barkach pod górę. Na pierwszym podejściu (ok. 100 metrów od schroniska) myślałem, że to koniec moich sił i że dnia nie starczy żeby dotrzeć do Kleka. Zmieniliśmy się z Kuba miejscami i okazało się, nie wiedzieć czemu, że jest dużo lepiej. Każdy z plecakiem na plecach, a my dodatkowo z brzózkami wkomponowanymi w barki, z paroma bardzo krótkimi odpoczynkami po dwóch godzinach byliśmy na miejscu. Nie wiem jakim cudem, ale się udało :)
Rolling stones
Zostawiliśmy agregat na skraju lasu, żeby nie oberwał żadnym kamieniem podczas czyszczenia skały z kruszyzny. Burza wisiała cały czas w powietrzu, dlatego zorganizowaliśmy prowizoryczne zadaszenie z płachty między dwoma drzewami. Zaopatrzeni w młotki i łom szybko znaleźliśmy się na szczycie szukając dogodnego miejsca na stanowisko. Liny zamocowaliśmy na jednym niepewnym bloku skalnym, bo niestety niczego innego nie było. Podczas pracy wolałem nie myśleć na czym wisimy, poważnie. Z samej góry, jeszcze przed rozpoczęciem zjazdu poleciało tyle kamienia, że trawiaste wyjątkowo w tym miejscu, podnóże skały zamieniło sie w piarg. W pewnym momencie musieliśmy przyhamować, bo wydawało się, że rozbierzemy całą skałę ;)
Zjeżdżaliśmy trzema liniami wzdłuż ściany. Stukając młotkiem badaliśmy teren, czy będzie w ogóle jak powklejać ringi. Znaleźliśmy linie potencjalnych dróg i wstępnie je oczyściliśmy. Skrajnie lewa okazała się zupełnie bez sensu, bo jedyne miejsca gdzie dało się powklejać kotwy, prowadziły linię wspinaczki mało atrakcyjnym terenem. Żeby zrzucić linę, którą w międzyczasie przepiąłem przez inny blok skalny, trzeba było podejść na niej na przyrządach i przepiąć się na linę obok. Tak właśnie zrobiłem i zjechałem z ryzykiem dużego wahadła, które na szczęście nie nastąpiło :) Mimo to, czyhało na nas duże większe niebezpieczeństwo.
Pod ścianę podchodzi się kawałek łatwym terenem, za ok. II. Stałem przez chwilę na pograniczu ściany i łatwego terenu, wahając się czy przerzucić linę na której właśnie zjechałem w prawo, w linię stanowiska na którym była zamocowana. Kuba wraz z dwoma Michałami stali po prawej stronie, w miejscu gdzie zaczyna się wspomniana już wcześniej, eksponowana ścieżka na szczyt. Powiedziałem, że nie przerzucam liny, bo mogą polecieć kamienie. Chłopaki odpowiedzieli, żeby przerzucać, że nic się nie stanie. Mimo tego, że nie uważałem tego za dobry pomysł, powiedziałem do siebie „jak tam chcecie” i przerzuciłem. Przez chwilę wpatrywałem się w szczyt i rzeczywiście nic się od razu nie stało. Po paru sekundach poleciała jednak lawina wcale niemałych kamieni. Przytuliłem się do skały mając nadzieję, że żaden nie trafi mnie w głowę i że nie oderwie od ściany, bo pode mną było parę dobrych metrów do ziemi. Dostałem tylko niewielkim kamieniem w rękę ale nic poważnego się nie stało. Kiedy kamienie w końcu przestały lecieć z góry i wszystko się uspokoiło, można było dopiero ocenić rozmiar szkód. Z Kubą na pierwszy rzut oka wszystko było ok, ale Michał B. zwijał się z bólu przyciskając do siebie zakrwawiona rękę. Nasza (moja i Kuby) uwaga odruchowo skupiła się więc na nim. W końcu doszedł do siebie, a my będąc w lekkiej euforii zapomnieliśmy zupełnie o Michale S. Jak na filmach wojennych, po wyjściu cało ze strzelaniny, cieszyliśmy się że nikomu się nic nie stało. W takim momencie okazuje się zwykle na filmach, że ktoś jednak dostał kulkę. Tak też było w naszym przypadku. Michał S. leżał pod skałą, trzymał się za serce i nie mógł złapać tchu. Okazało się, że dostał sporym kamieniem w klatę i trochę go przytkało. Wtedy pomyślałem, że to koniec przygody. Dzięki Bogu miał tylko obite żebra i roztarganą kurtkę. Mogło się to skończyć dużo gorzej…
Trzeba było wkleić jak najszybciej stanowiska, żeby podczas pracy lina nie strącała kamieni ze szczytu skały oraz ubezpieczyć jedną drogę, żeby mieć wygodny dostęp do stanowisk. Zanieśliśmy agregat pod ścianę i w momencie, w którym kończyliśmy przygotowywać resztę sprzętu, wiedzieliśmy już że nie unikniemy burzy. Niestety prognozy się sprawdziły. Schowani pod płachtą, czekając aż przejdzie deszcz, nie mieliśmy żadnej nadziei na zdziałanie tego dnia już czegokolwiek.
Burza w końcu przeszła, ale kiedy znowu zanieśliśmy agregat pod skałę (trzeba było podejść kawałek stromym terenem z naszej tymczasowej bazy pod ścianę), przyszła kolejna. Zdążyliśmy tylko trochę przeorganizować naszą płachtę, żeby zacinający deszcz nie zmoczył nas jeszcze bardziej, mimo tego że wcale susi nie byliśmy ;) Tym sposobem znaleźliśmy się po drugiej stronie czerwonych tabliczek z białymi, trupimi czaszkami.
W końcu, niewiele przed zachodem słońca, rozpogodziło się na dobre. Ruszyliśmy prawie biegiem, po raz kolejny pod ścianę. Tym razem się udało. Wkleiliśmy dwa stanowiska i ok. 10 ringów na pierwszej drodze która zyskała nazwę Prvi Koraci Brunek, czyli Pierwsze Kroki Brunka. W tym właśnie czasie, syn Kuby stawiał w Polsce pierwsze kroki… Częściowy sukces podniósł nam pod koniec dnia morale. Po pierwsze agregat już był pod ścianą i mogliśmy na jakiś czas zapomnieć o konieczności noszenia go na dłuższych dystansach, a po drugie mamy stanowiska z których możemy pracować, bez stałego stresu o latające kamienie. Teraz już tylko niewielkie kamyczki przelatywały ze świstem koło uszu.
Szefika
Wróciliśmy do schroniska ok. 22-giej. Szefika widząc pogodę na zewnątrz, bardzo się o nas bała, co było bardzo wyraźnie widać po jej twarzy kiedy nas witała. Kolacja była już gotowa. Nie dało się poczuć większej ulgi, jak wtedy kiedy mogliśmy zjeść coś ciepłego po takim dniu. Jedynie perspektywa lodowatej wody pod prysznicem nie pozwalała odpocząć psychicznie ;) Szefika przyrządziła miejscową pitę, co nie jest tym co znamy z tureckich barów. Zamiast bułki jest to prostu ciasto z jednym z trzech rodzajów nadzienia. Tamtego wieczora nadzieniem były ziemniaki i cebula. Do picia zaserwowała nam intrygującą herbatę z ziół zbieranych z okolicznych wzgórz. Była bardzo słodka, tak samo jak ciasto, które nazywa się chyba Baklava. Szefika powiedziała, że wszystko musi być słodkie, bo potrzeba nam węglowodanów na regenerację.
Szefika miała z nami trochę problemów, a największy ze mną. Z nami, bo chcieliśmy zjeść na śniadanie owsiankę własnej produkcji według specjalnej receptury, a ze mną bo nie wszystko jem, a dla niej było to nie do pojęcia. Martwiła się, że mi nie smakuje, także Michał S. wymyślał coraz to bardziej absurdalne wytłumaczenia, żeby uspokoić Szefikę ;) Mimo tego, od tamtego wieczora patrzyła się na mnie zawsze „krzywo” ;) Co noc, na 2-3 godziny, Bezi (bardzo sympatyczny weteran wojenny) odpalał agregat w schronisku, także można było podładować baterie i pozrzucać zdjęcia na laptopa. Mimo naszej owsianki, Szefika zawsze wstawała wcześnie rano i gotowała dla nas coś dodatkowego.
Zdążyć przed burzą
Drugiego dnia obijania Kleka, wstaliśmy bardzo wcześnie, bo czasu mieliśmy ogólnie juz niedużo, a jeszcze mniej tego konkretnego dnia z powodu kolejnej zapowiadanej burzy. Szybko znaleźliśmy się pod Klekiem i razem z Kubą poprowadziliśmy Pierwsze Kroki. Zyskała wycenę 5b.
Długość dróg i ilość ringów jakie trzeba było osadzić żeby było bezpiecznie, spowodowały że skoncentrowaliśmy się na dwóch drogach zamiast trzech. Powiesiliśmy liny i zabraliśmy się do roboty. Przyszedł czas na najtrudniejszą z 3-ech pierwotnie planowanych przez nas dróg, a zarazem w najbardziej litej i najciekawszej części skały. Michał B. z Kubą wiercili otwory, ja je czyściłem i obklejałem dookoła taśmą, żeby łatwiej było oczyścić skałę z nadmiaru kleju.
Podczas kiedy z Kubą wklejaliśmy ringi, Michały z Ulą otwierali baldy na małej skale pod Klekiem, którą nazwaliśmy Jedinica (czyli Agregat), bo pod nią właśnie znajdował się agregat podczas pracy. Klejenie szło nam bardzo szybko. „Boltowanie” 30-sto metrowej drogi zajmowało ok. 10 minut. Najwięcej czasu schodziło na czyszczenie drogi i wiercenie otworów. Kiedy okazało się, że zostało nam jeszcze kilka ringów, obiliśmy dodatkowo drogę biegnąca pomiędzy dwoma już istniejącymi. Po prawej Pierwsze Kroki Brunka, po lewej Dla Uli, a środkiem Szefika. Jako że Szefika kończyła się bardzo blisko biegnącej na sam szczyt „Dla Uli”, powstała jeszcze Szefika Extension, kończąca się razem z „Ulą”.
Kiedy kończyliśmy wklejanie ostatnich ringów, Michał S. przypomniał nam, że chciał zrobić na szczyt mini via-ferratę łatwym terenem, i tak pozbyliśmy się ostatniego ringa oraz jednego z niewykorzystanych stanowisk. Kiedy razem z Kubą szukaliśmy dogodnego miejsca na osadzenie kotew, wiedzieliśmy że znowu nie zdążymy wrócić do schroniska przed burzą, która zresztą wisiała w powietrzu już od dłuższego czasu.
W międzyczasie pod skałą zjawili się harcerze z Krakowa, którzy przyjechali z Andrzejem. Sprzęt, który wnosiliśmy pod Kleka na raty od pierwszego dnia, trochę ważył i nie było możliwości żebyśmy zanieśli go za jednym razem naszą piątką z powrotem do schroniska. Pomoc harcerzy była nieoceniona.
Po wklejeniu ostatniego stanowiska schodzimy z Kuba do naszej bazy u podnóży Kleka. W tym czasie większość sprzętu, wraz ze wszystkimi poza nami, wędrowała w stronę schroniska. Mimo tego, że harcerzy było dużo a wcale mało nie wzięli, mi i Kubie zostało jeszcze sporo sprzętu do spakowania. Chwilę po ruszeniu przez nas w drogę, rozpadało się na dobre. Burza była krótka, ale bardzo intensywna, także jak co dzień wracamy cali mokrzy z powrotem. Nigdy zresztą nie udało nam się dojść pod Kleka albo wrócić do schroniska nie przemaczając wszystkiego co mieliśmy na sobie. Rano trawa i krzaki przez które się przedzieraliśmy były mokre po nocnej ulewie, a wieczorem po popołudniowej ;) Po chwili wyszło słońce, a my dogoniliśmy naszych przyjaciół szerpów tuż przed schroniskiem :) Do końca dnia, poza pakowaniem się, możemy pierwszy raz względnie odpocząć. Następnego dnia czeka nas tylko testowanie dróg, powrót do Goražde, odwiedzenie skały nad Driną, no i oczywiście paręnaście godzin w samochodzie.
We wtorek, czyli ostatniego dnia naszego pobytu w Bośni, wilgoć wisząca w powietrzu po nocnych deszczach była bardzo wysoka. Wydawało się, że nie ma żadnej możliwości żeby skała była sucha. W pełnej mgle, przy zerowej widoczności idziemy ostatni już raz w tym roku pod Kleka. Po raz kolejny dochodzimy pod skałę zupełnie mokrzy, ale za to spotkała nas miła niespodzianka – skała jest sucha. Zaczynamy od „Szefiki Extension”. Stojąc pod okapem na którym łączy się z „Ulą”, żałuję że wyciągnęliśmy dwa dni wcześniej zaklinowany, ruszających się kamień, który znacznie pomógłby w pokonaniu cruxa. Po chwili zastanowienia przechodzę okap i melduje się przy stanowisku zjazdowym.
Mimo tego, że znaliśmy część chwytów na otwieranych przez nas drogach, pierwsze przejścia były niezłą przygodą. Nie znaliśmy rzeczywistych trudności dróg, także nie wiedzieliśmy do końca co nas czeka. Podczas obijania nie skupialiśmy się specjalnie na tym jak pokonać trudności, a tym bardziej nie próbowaliśmy ich wcześniej przejść na wędkę. Mimo to, większość dróg wbrew obawom okazała się łatwiejsza niż się wydawało. Po drugim przejściu „Szefiki”, którego dokonał Kuba zaraz po mnie, ustaliliśmy że 6a+ to odpowiednia wycena. Przyszedł czas na ostatnią, póki co najtrudniejszą propozycję rejonu. „Dla Uli” to droga, której najtrudniejszy odcinek stanowi skąpo urzeźbiona płyta. Przed wejściem w pierwszego cruxa drogi, trzeba jeszcze pokonać ciekawą depresję. Na starcie jest trochę krucho, ale za to dalej skała jest bardzo dobrej jakości i ma niezwykłe tarcie. Mimo naprawdę słabych chwytów i stopni, trudności płyty nie przekraczają 6b. Piękne, techniczne wspinanie doprowadza do restowej półki. Na koniec jeszcze drugi crux i przyjemne wspinanie w zupełnie innym charakterze. Po zrobieniu wszystkich dróg, przetestowaliśmy jeszcze na wyrywanie wybrane punkty. Jeszcze tylko weryfikacja wycen baldów na Agregacie i możemy wracać.
Prawie wszystko spakowaliśmy już poprzedniego dnia, dlatego teraz zostało nam trochę czasu żeby wejść w końcu na Rudą Glavę. Korzystając z okazji zrobiliśmy sobie małą sesją z Klekiem w tle :)
Po pożegnaniu z Bezim i Szefiką zaczęliśmy zjeżdżać z Rudej Glavy w stronę cywilizacji. Wtedy już zaczęło się chmurzyć. Wpadliśmy jeszcze na chwilę do Michała S. w Goražde. Pożegnaliśmy się z Andrzejem i harcerzami, którzy ruszali dalej w góry, po czym spędziliśmy ostatnie chwile w Goražde jedząc obiadokolację w jednej z restauracji nad Driną. Mimo tego, że byliśmy mocno zmęczeni i myśleliśmy o domu, było już wtedy wiadomo że będziemy tęsknić za Bośnią i Klekiem, a tym bardziej za poznanymi tu ludźmi.
Zanim podjechaliśmy na „naszą” skałę nad Driną, rozpadało się na dobre. Chcieliśmy sprawdzić jeszcze, jak tam się mają pierwsze kotwy osadzone przez nas w Bośni. Czwórkowa, obita przez nas pierwszego dnia droga, okazała się nie lada wyzwaniem, a testowanie stanowisk przeprowadziłem w pełnym deszczu.
Koniec końców, mimo wielu niebezpiecznych przygód, wróciliśmy cali do Polski. Poznaliśmy wielu niezwykłych ludzi i ich zupełnie inną od naszej kulturę. Przebywaliśmy w miejscach, z których widok zapierał dech w piersiach, walczyliśmy z deszczem i czasem, trochę się powspinaliśmy i w końcu otwarliśmy kilka fajnych dróg. Mimo tego, że nie było nas tylko kilka dni, ja czułem się jak byśmy wrócili z kilkumiesięcznej wyprawy nad drugi koniec świata…
Długo można by wymieniać wszystkich, bez których cała akcja nie miała by szans powodzenia, ale zdecydowanie najwięcej zawdzięczamy Andrzejowi Głuszkowi, Michałowi Szameto, Tadkowi Widomskiemu i przede wszystkim Bogu, który zgrał jak zawsze wszystko właściwie w czasie i chronił nas, także przed nami samymi ;)